niedziela, 15 listopada 2015

SLAYER - Repentless (2015)

Slayer swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą, a wydany w 2009 roku „World Painted Blood” tylko to potwierdził. Brakowało agresji, a przede wszystkim pomysłów na ciekawe utwory. Nie liczyłem, że ta potęga thrash metalu jest wstanie jeszcze nagrać album, który w pewnym stopniu przypomni nam ich najlepsze lata. Cóż nadzieja umiera ostatnia. Na „Repentless” przyszło czekać nam 6 lat i pomimo pewnych perturbacji wydawnictwo ujrzało światło dzienne. Znakomita promocja albumu i powielenie pewnych cech z starych albumów dawało nadzieje, że jednak faktycznie dostaniemy w końcu album bardziej klasyczny od poprzednika. Tak też się stało.

Nowy album jest agresywny, nie brakuje na nim kompozycji szybkich, stonowanych z mroczniejszym klimatem, nie brakuje też pewnych zawirowań i urozmaiceń. Zespół postanowił nadać krążkowi bardziej klasycznego brzmienia i to wyszło im na dobre. Bostaph w roli perkusisty radzi sobie całkiem dobrze, choć miał lepszy występy w Slayer. Przede wszystkim znów poprawnie działa machina gitarowa czyli Kerry i Tom. Jest znów pasja w tym co grają, jest powiew tradycyjnego, starego thrash metalu bez nie potrzebnego kombinowania. Najważniejsze w tym wszystkim to agresja i pomysłowość, której brakowało na poprzedniej płycie. Na widok klasycznej okładki, która przywołuje pierwsze wydawnictwa Slayer kręci się łezka w oku. Z muzyką też nie jest wcale gorzej. Zaczyna się klimatycznie bo od melodyjnego intra w postaci „Delusions of saviour”, który idealnie wprowadza nas w świat Slayer. Od samego początku spodobał mi się tytułowy „Repentless”, który przypomina dawny blask Slayer. Jest agresja, szybki riff, jest energia i polot. Na plus skojarzenia z ostatnim albumem Kreator. Bardziej techniczny, ale o podobnej stylizacji jest „Take Control”. Nieco emocje opadają w stonowanym „Vices”, który zapada w pamięci w sumie dzięki intrygującym i pomysłowym solówkom. Płyta zdominowana jest przez szybkie kawałki typu „Cast the first stone” i w tym tkwi urok nowego albumu. Slayer zawsze specjalizował właśnie w tego typu graniu i dobrze, że przypomniał sobie jak to się robi. Zupełnie inaczej brzmi „When The Stilness Comes”, który jest bardziej złożony i ma w sobie znacznie więcej wolnych momentów. Kolejne petardy na płycie to „Chasing Death” czy „Atrocity Vendor”. Bardzo ciekawym zjawiskiem jest urozmaicony i pomysłowy „Piano Wire”, w którym zespół stara się pokazać z nieco innej strony. Całość zamyka „Pride in Prejudice”, który również utrzymany jest w wolniejszym tempie i szkoda, że na koniec zespół nie pokusił się o dłuższy kawałek.


Slayer nie zmarnował 6 lat i nagrał album o wiele bardziej klasyczny niż „World painted Blood”. Całość ma w sobie więcej agresji i polotu, a to już dobrze świadczy o „Repentless”. Może nie jest to płyta idealna, może nie wszystkie pomysły zachwycają, ale płyta jest równa i ma świetne momenty. Soczysta produkcja, okładka w starym stylu i duża dawka starego thrash metalu na wysokim poziomie sprawia że ten album broni się sam. Slayer powrócił 6 latach z naprawdę udanym albumem, który wstydu im nie przynosi. Ba daje nadzieję, że jeszcze nie wybierają się na emeryturę.

Ocena: 8/10

4 komentarze:

  1. No niestety nie mogę zgodzić się z recenzją. Dla mnie to jeden z najgorszych Slayerow ever!! Brak pomysłów, oklepane schematy, mialkie i nijakie kompozycje. Nic nie zostaje w pamięci. Dla mnie ogromny zawód

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To posłuchaj jeszcze raz ;) Twoja wypowiedź brzmi jakbyś to napisał po jednym odsłuchu, wybacz...;)

      Usuń
    2. Niestety słuchałem kilkanaście razy. Zawsze tak mam, staram się przekonać do płyty ale nie dałem rady. Slayer to jeden z moich ukochanych zespołów, ale też jeden z tych gdzie już lepiej by było jakby nie nagrywali już nic nowego ;)

      Usuń
  2. A ja właśnie byłam mega pozytywnie zaskoczona tą płytą. W końcu coś co brzmi jak dawny dobry Slayer :)

    OdpowiedzUsuń